Dzisiaj ja, to wszystko – znaczy się, że miałam każdej siebie po trochu. Wstałam rano rozleniwiona z zamiarem ugotowania pysznego obiadu, obiad smakował jak hmm… był beznamiętny, niby ziemniaczek, taki ładny, ubrał się w koperek, a obok powabna rybka w złotej sukience na tle górzystej surówki w barwach jesieni, ale smaku żadnego! Te doznania bezsmakowe skłoniły mnie do przemyśleń odnośnie potrzeby posiadania męża kucharza, ale bym się delektowała jego umiejętnościami… nim już niekoniecznie. Po obiedzie trzeba było wyjść na spacer, bo psie potrzeby nie będą czekać do wiosny, przyznam że spacer był super, przez pierwsze dwie minuty, kiedy jeszcze organizm nie odnotował temperatury jaka panuje na zewnątrz, potem to tylko widać było szczęśliwego psa i cos za nim. Hmmm… i pojawiły się kolejne przemyślenia na temat ciepłych krajów , tak się rozmarzyłam, że po powrocie do domu zamiast wyciskać sok z pomarańczy, (na który naszła mnie latynoska ochota) kręciłam jabłkiem i kręciłam, a tu soku wcale… myślę sobie, ale oszukują, już nie dość ze i tak chemia, to jeszcze bez soku, dopiero kiedy zajarzyłam co i jak, to za pomarańcze się wzięłam, ale i tak dopiero trzecia okazała się być tą właściwą. A tak w ogóle, to dziś przechodziłam obok lustra i ku mojemu zaskoczeniu zachwyciłam sie pięknem swego odbicia, chyba pójdę sprawdzić czy butelka wina jest pełna, bo zachwyt kłóci się z moim trzeźwym myśleniem i zapomniałam dodać, że spojrzałam w to lustro, tylko dlatego że przechodząc przez przedpokój, moja piszczel poczuła jak bardzo garderoba stoi stabilnie na swoim miejscu, (wredna… nie powiem co…) teraz ból stłuczonej kości przypomina mi, że jednak mąż lekarz byłby bardziej na miejscu:-).